'Piciorys' Arka

 

  

Jestem 'Arek' i jestem tez alkoholikiem. W chwili gdy, piszę te słowa, jestem w trzeźwości już 17 miesięcy. Jest to liczba bez znaczenia; znaczenie ma tutaj każdy dzień trzeźwości i doświadczenie jakie z sobą niesie.

 

Swoją historie rozpocznę od czasów studiów, chociaż wiele interesujących i ‘kompulsywnych’, jak to określają psychologowie, zachowań przejawiałem już w okresie dzieciństwa. Najwyraźniej zaczęło się to przejawiać na pierwszy roku, w pierwszym tygodniu studiów. Zostałem zaproszony z kolegą do akademika. Tam pierwszy raz poczułem, że ja się liczę, że zdarza mi się być duszą towarzystwa, potrafię rozbawić ludzi, poczuć silną odwagę w interakcjach z rówieśnikami. To był przełom, bo w liceum i wcześniej byłem izolującym się nastolatkiem, który nie miał wielu znajomych, a wszelkie próby rozmów z obcymi ludźmi były stresujące i sprawiały odczucie niezręczności oraz wymuszenia. Tam na studiach udało mi się to przełamać. Zdarzyło się to na imprezie zakrapianej alkoholem i to dużymi jego ilościami. Pamiętam, jak pijany wymiotowałem, doświadczając okropnych zawrotów i bólu. Od tego momentu, zacząłem uważać na nadmierne picie alkoholu i unikać wódki z uwagi na te doświadczenia.

 

Pod koniec drugiego roku, w domu w którym mieszkałem z innymi studentami, miałem pierwsze doświadczenie z marihuaną. Ta używka była w strzałem w dziesiątkę, bo kaca nie zostawiała, a samopoczucie i zadowolenie dawała jeszcze większe. W tych oparach minął mi drugi i trzeci rok, jednakże z każdym miesiącem ilości wypalanego zioła były coraz większe. Stworzyliśmy nawet taką grupę – ‘kółeczko palenia’, przez które w naszym studenckim pokoju przewinęło się około 40 różnych osób. To były czasy, które niedawno z nostalgią wspominałem, bo nie byłem wtedy już takim zblokowanym i grzecznym nastolatkiem, byłem duszą towarzystwa, rozbawiałem ludzi, wstyd zdawał się obcy. Nowych ludzi łatwo poznawałem dzięki temu, że wielu mnie kojarzyło na korytarzach uniwersytetu – dzięki historiom przekazywanym przez współpalących. To był też czas, gdy odbyłem kilka wypadów autostopem po Europie, w tym oczywiście do Amsterdamu. Czas luzu, niezłych ocen na studiach przy umiarkowanym wysiłku i towarzystwa, niedawnego tak mi obcego. 

 

Na trzecim roku ten kolorowy obrazek wyblaknął. Na drugim semestrze w naszym kółku pozostałem tylko ja i dwóch kolegów. Paliliśmy rano przed wykładami, w południe, w nocy, niemal każdego dnia. Kiedyś zabrakło zioła u naszego dealera i pamiętam jak leniwy cały tydzień byłem w stanie nagle zebrać całą energię i jechać na drugi koniec miasta w dwudziestostopniowym mrozie. Zacząłem doświadczać pustki i ekstremalnej monotonii życia, braku smaku potraw, totalnej nudy w rozmowach itd. – działo się tak po ok. 2-3 dniach niepalenia marihuany. Wkrótce już nawet po paleniu, ta monotonia zdawała się nie znikać, a coraz częściej dziwny strach zaczął towarzyszyć – np. że policja się gdzieś czai, ktoś mnie dorwie. Tak poznałem uzależnienie, z którego wówczas nie zdawałem sobie sprawy. Gdy nie było palenia, walenie głową o ścianę zdawało się mieć większy sens i ulgę niż czekanie na następny dzień.

 

Na czwartym roku przeprowadziłem się, aby być daleko od tego towarzystwa mając nadzieję, że moje oceny się poprawią i rozpocznę poważne życie i szukając również pracy dorywczej. Jak się okazało – przerastało to moje możliwości. Dawni koledzy wciąż przychodzili do mnie – bo ich zapraszałem. Pewnego tygodnia zachorowałem poważnie i poczułem dziwny wstręt do kolejnego spotkania się w takim stanie z nimi, palenia i przeżywania kolejnego wieczoru, który był dokładnie taki sam jak wszystkie poprzednie. W takim dniu świstaka zacząłem żyć. Zdałem sobie sprawę też, że koledzy przychodzili do mnie m.in. dlatego, że u siebie nie mogli palić oraz jednego z nich kręciła moja współlokatorka. Poczułem, że ja w tym wszystkim byłem zbędny. To dosyć klarowne, jak na mój stan umysłu, spojrzenie pojawiło się w cierpieniu i drgawkach towarzyszące wówczas przy zapaleniu oskrzeli (i być może też braku zioła). Postanowiłem wtedy przestać palić. 

 

Na moje dwie odmowy spotkania, koledzy od palenia przestali ze mną utrzymywać bliższy kontakt, a ja z każdym dniem zyskiwałem pewność siebie co do trwania w tej trzeźwości, bo nikt mnie już nie wykorzystywał, a samo palenie zaczęło mi się kojarzyć z nudą, wymuszoną zabawą, kombinowaniem palenia, zamuleniem następnego dnia itd. Zacząłem się również obracać w nowym towarzystwie. Czułem się lepszy od tych, co pozostali przy paleniu. Zdarzyło mi się jeszcze zapalić kilka razy, jednakże próby te utwierdziły mnie co do tej niskiej użytyeczności, jakie palenie zaczęło mi dawać. Stopniowo zacząłem chętniej niż wcześniej pić alkohol. Po roku okazyjnych imprez z piwami,  na czwartym roku zdarzało mi się pić już po kilka mocnych piw wieczorem w samotności. Nie wiem już czy chciałem zwrócić na siebie uwagę współlokatorów, aby więcej czasu ze mną spędzali, czy po prostu dlatego, że alkohol dawał jakąś ulgę.

 

Z wysiłkiem i męczącym samozaparciem, obroniłem pracę magisterską i wróciłem do swojego rodzinnego miasta. Znalazłem pracę w sprzedaży, której nie polubiłem, ponieważ zaprzeczała sensowi całego wysiłku studiów, który poczyniłem, zarobek był niski, a produkty które oferowałem, nie dawały w moim mniemaniu korzyści klientom. Na imprezie pracowniczej zdarzyło mi się imponować jednej dziewczynie wypijając szklankę wódki na czas – wieczorem byłem tak pijany, że współpracownicy robili sobie ze mnie żarty, robiąc przy tym wstydliwe zdjęcia. Mieszkałem w tamtym czasie z rodzicami, po kryjomu piłem co weekend w swoim pokoju. Czasem też piłem z kolegami z liceum, których nie lubiłem, ale byli to jedyni znajomi, jacy chcieli ze mną spędzać czas w ten sposób. Cała ta atmosfera zaczęła stawać się nudna, mimo że z wysiłkiem szukałem sensu w nowych zainteresowaniach. Po roku rozstałem się z firmą, bo moje wyniki sprzedażowe były słabe. W tamtym czasie brat namówił mnie, abym spróbował swoich sił w Irlandii, ponieważ jego znajomi wychwalali możliwości szybkiego znalezienia dobrze płatnej pracy oraz gotowi byli zaoferować lokum u siebie za darmo na miesiąc. 

 

Tak znalazłem się w Dublinie, z nadzieją na nowe życie. Po dwóch tygodniach bezowocnego szukania pracy, zdarzył się dzień gdy dostrzegłem butelkę wina w szafce moich współlokatorów. Ponieważ oni nie pili, zgodzili się, abym ją przyjął. Postanowiłem z nią przywołać sobie nieco przyjemnych wspomnień. W końcu tu w obcym kraju byłem sam, bez pracy i ze szczuplejącym portfelem. Ten sposób musiał być skuteczny, bo jak pamiętam zacząłem coraz częściej kupować sobie piwa z chrupkami, żeby po kolejnym dniu nieznalezienia pracy, wypijać je. Słońce tamtego lata, żółć ulic po których chodziłem z mocno pulsującą w głowie krwią, przenosiła mnie w świat abstrakcji. Polubiłem to miasto, wyobrażałem sobie, że mogę osiągnąć wszystko i jak się dobrze upiję to następnego dnia przyłożę się do szukania pracy jeszcze bardziej. Oczywiście następnego dnia energii z tych obietnic starczało do wczesnego popołudnia, bo potem scenariusz się powtarzał.

 

Po tygodniach takiej egzystencji udało mi się znaleźć pracę i nowe mieszkanie. Praca dała mi pieniądze i zadowolenie, nowe mieszkanie nową klatkę i jeszcze większe osamotnienie. Tu przez następne pięć lat dzieliłem dom z 3 osobami i piłem z każdym rokiem coraz częściej – jedyny w domu. Ze współlokatorami nie znalazłem nici porozumienia. Jeden z nich był charyzmatycznym i cholerycznym facetem – co stworzyło jakiś dyskomfort i poczucie strachu. To był czas, gdy wierzyłem, że alkohol nie jest problemem, a jedynie efektem osobistych problemów. Tak więc szukałem ich rozwiązań wszędzie, gdzie głowa mi podpowiadała. Zdarzyło mi się poświęcić sportowi – zacząłem biegać długodystansowo i chodzić na siłownię, przestałem pić… parę miesięcy później wracałem ponownie w ciąg. Innym razem, rok później już, zacząłem kurs finansowy, co mnie początkowo wciągnęło i pozwoliło odstawić picie, ale alkohol znowu wrócił. Współlokatorom nie podobało się, że wracam w nocy i robię hałas, co napinało nasze relacje. Zawsze jednak znajdywałem sposób, żeby dopiąć swego – przy nocnym powrocie do domu wytworzyłem system bardzo uważnego wchodzenia przez drzwi, po schodach do pokoju - mimo iż pijany, nauczyłem się nie powodować hałasu. Nauczyłem się pić do pewnej godziny również, abym mógł się w miarę wyspać i nie budzić podejrzeń w pracy. Zacząłem pić w pokoju i chować alkohol tak iż nawet gdyby współlokatorzy pomyśleliby zajrzeć do pokoju, nic by nieznaleźli.

 

Stworzyłem sobie wokół atmosferę nie dającą innym powodu do męczenia mnie hasłami, że za dużo czy często piję. Ludzie przestali irytować – czasowo. Irytować zaczęła mnie monotonia samotnego picia. Zacząłem dzwonić do znajomych z Polski po pracy z alkoholem w ręku, zacząłem pić w pubach, albo zmieniać lokale, zmieniać alkohole, spotkałem się z innymi Polakami dla poznania w Dublinie. Nic nie pomagało, a co gorsza, zauważyłem, że bardzo cięzko przestać spełnić swoją obietnicę niepicia przez tydzień.

 

Tygodnie picia zamieniały się w miesiące – zdawało się, że dłużej niż pięć dni bez alkoholu nie wytrzymam. Zacząłem szukać radykalnych rozwiązań, a  atmosfera w domu w związku z moim piciem napinała się bardziej. Wzmagało to skutecznie moją złość. Nie czułem się winny naszym relacjom w domu – myślałem: ‘ dlaczego oni się wtrącają w moje życie, jak to ja sam sobie robię krzywdę, a nie im?’.  Wkrótce, średnio już co drugi dzień przychodziłem pijany – bo piłem w pubach, ale współlokatorzy myśleli, że wracam od znajomych, co nie kojarzyło im się z piciem bo towarzyski nie byłem. Pewnego wieczora postawiono mi ultimatum, że jeżeli nie przestanę pić, to wyrzucą mnie z mieszkania. Bardzo mnie wtedy zdenerwowali, ale ponieważ bałem się wyprowadzki, szukałem jakiegoś pośredniego rozwiązania... ogarnął mnie strach i użalanie się nad sobą. Nie mogłem znaleźć nowego sposobu zaprzestania picia, aż przypadkowo w internecie zaczytałem się  na temat leczniczych głodówek. Brzmiało to jak katharsis dla mnie, nowy rozdział w życiu – głodówka nie tylko pozbywa z organizmu szkodliwe złogi, ale też wprowadza duchową zmianę w życiu – człowiek staje się czystszy i spokojniejszy. W sumie to ciągłe czytanie na ten temat tak mnie podekscytowało, że rozpocząłem 10 dniową dietę wyłącznie na wodzie źródlanej. Nie ukrywam, było bardzo ciężko, ale osiągnąłem cel i do tego czułem się fantastycznie. Po głodówce pokochałem jedzenie jak nigdy wcześniej, nie brałem już alkoholu do ust. Pół roku później jakiś łyk alkoholu przy mojej pewności znowu poruszył domino skojarzeń i pozytywnych emocji, które po tygodniach trzeźwości i bardzo sporadycznego kontrolowanego zażywania alkoholu, sprowadziło mnie ostatecznie  do nieodpartego spożywania go.

 

Kolejne miesiące potem, kolejna głodówka, miesiące trzeźwości i ponowny ciąg. Pewnego sylwestra, będąc pijanym, zdarzyło mi się złamać kostkę. Zmusiło mnie to do rehabilitacji w Polsce na zastrzykach – co spowodowało kolejną, wymuszoną,  przerwę od alkoholu. Każda przerwa była trudna do przejścia – bo uczucia, które normalnie bym zapił, musiałem odreagować. W czasie tej rehabilitacji przeczytałem książkę o  tym, jak można zmienić swoje  życie na drodze duchowej. To był kolejny etap trzeźwości – zdobyłem wtedy siłę do przeprowadzki i poznałem pierwszych przyjaciół w Irlandii. Jak można się domyślić, koleje miesiące potem znowu byłem z ok. 10 piwami w swoim domu już całkowicie sam. Przyjaciel, na którym mi zależało, nie chciał się już spotykać jak ja piję. Wiedziałem, że jeżeli poczynię głodówkę to efekt będzie krótkotrwały. Nie potrafiłem przestać pić na kilka dni. Wracałem z pracy i stawałem przy sklepie z aklkoholem, zastanawiając się nawet godzinę: ‘czy nie lepiej rzucić picie jutro..., czy jak kupie najtańsze piwa i chrupki to wyjdzie mnie taniej niż kolacja, czy zniosę to nieprzyjemne uczucie nudy i pustki do jutra?’... choć nie wiedziałem wtedy, to teraz dostrzegam, że nie potrafiłem działać logicznie. Potrafiłem logicznie myśleć, podejmować złe decyzje i widzieć dobre efekty tych decyzji, aż do następnego dnia gdy byłem trzeźwy. 

 

Moje fundusze się kończyły, przyjaciele nie chcieli się ze mą spotykać, z rodziną rozmowy były czerstwe, wokół pustka i bezsens trwania. Myślałem o samobójstwie, a raczej użalałem się i czerpałem przyjemność ze stawiania siebie w roli ofiary, której nikt nie pomógł. Złość i melancholia, osamotnienie i wstyd. Pewna pani psycholog, która dawała mi porady korespondencyjną drogą, napisała, że wszystko to co czyniłem m.in. głodówki, mogły być moim sposobem na przekonanie siebie, że mogę kontrolować picie. To sformułowanie spowodowało, że jakaś zapadka mi w głowie przeskoczyła. Zbiegło się to z czasem, w którym mój przyjaciel przyniósł mi ulotkę AA – co mnie zdenerwowało, choć starałem się to uczucie kamuflować, aby go nie stracić. Pytałem siebie wtedy: ‘Ja alkoholikiem? – czy ja leżałem kiedyś w rynsztoku wyciągany przez Garde? Czy byłem na pogotowiu, albo wyrządziłem komuś krzywdę z powodu alkoholu? Czy ze mną się jakoś nienormalnie rozmawia jak chorym człowiekiem? ‘

 

Jednakże, gdy kilkanaście prób niepicia spaliło na panewce, ulotka, którą jedyny przyjaciel mi położył na stole, warta jest czegoś więcej niż cynizmu. Jeszcze wiele tygodni próbowałem poradzić sobie z piciem. Jedynego sposobu, jakiego nie próbowałem to zaufać komuś i zrobić coś, bo ktoś inni niż ja sam mi tak mówi; tym kimś był przyjaciel, resztki rozsądku oraz ludzie w AA, których wkrótce miałem poznać , ludzie którzy pili kiedyś... ludzie którzy długo nie piją, nie chcą i są zadowoleni ze swojego nowego życia . To był nowy sposób.

 

Dzięki przyjacielowi doszedłem do drzwi mojego pierwszego mitingu, mimo iż myślałem wiele razy, aby zawrócić, albo przełożyć spotkanie. Na mitingu, było bardzo obco, chyba nie usłyszałem w pełni żadnego zdania – było mi głupio, że tam byłem, ja zestresowany i zły na osoby tam będące. Czułem się lepszy, ale zarazem zawstydzony – już nie wiedziałem co jest faktem. Wiedziałem tylko, że moje sposoby zawiodły. 

 

Dziś wszyscy ci ludzie to drogowskazy, wielu z nich to prawdziwi przyjaciele, do których zawsze mogę się zwrócić. W AA mówi się, że wystarczy przynieść ciało, a głowa sama przyjdzie potem. Tak było ze mną, bo wiele miesięcy nie rozumiałem z tego, co tam było mówione. Z czasem znalazłem wiele identyfikacji, odnalazłem w sobie empatię, oraz uczucia których nigdy nie znałem – wiem teraz co to znaczy czuć pokorę, poddanie, zmęczenie – które myliłem z nudą, albo złość, którą myliłem z tym, że to ja mam rację i jestem ignorowany. Uczucia, są dla mnie przekaźnikami ważnych informacji, a nie płachtą na byka. Wciąż uczę się np. słuchać, zamiast jak kiedyś zwłaszcza wyczekiwać momentu, aby wtrącić coś swojego. Jestem bardziej otwarty i akceptujący, a nie przepycham swojego przekonania i racji. Kiedyś bym przy tym wszystkim zapił, dziś mam okazję żeby się o sobie więcej dowiedzieć i być lepszym człowiekiem jutro niż dzisiaj jestem. Głowa dysponuje szerokim arsenałem narzędzi przekonywania do różnych absurdów – nic dziwnego, że kiedyś zawsze po pracy wchodziłem do tego sklepu z alkoholem. Na mitingu jestem m.in. by wyjść z własnej głowy, intelektualizowania,  usłyszeć innych, podzielić się problemem lub spostrzeżeniem – iść dalej do przodu lepszy, a nie zamotany w tych samych łatwych i pewnych w orientacji ulicach mojego umysłu. 

 

Jestem zadowolony, że tu trafiłem. Chociaż jest to ostatnie miejsce, w którym szukałem rozwiązania moich problemów to okazało się pierwszym, w którym je znalazłem.